FanFiction.pl wiersze poezja serwis poetycko - literacki

u t w ó r


kategoria : Proza / Fikcja / Inna



Andzia

a u t o r :    nuadu


w s t ę p :   

krótka historia o kobietach, mężczyznach, o miłości i szukani szczęścia w życiu. raczej smutna, ale z nadzieją na lepsze



u t w ó r :






Andzia















Jest sina na twarzy, oko ma podpuchnięte. Stoi na progu, w tej swojej, przykrótkiej już teraz nieco, czerwonej sukience, z plamami po kawie, tej, co w niej zwykle chodziła do sklepu, a chłopaki oglądali się za nią i gwizdali, i wołali: Andzia, Andzia, a ona tylko się odwracała z figlarnym uśmiechem i posyłała im całusy, a potem szła dalej, niepomna na ich nieudolne, szczeniackie zaloty.
Pamiętasz, że była ładna. Tak, diabelnie ładna była, wszyscy we wsi się dziwili, jak ten stary cap, Korzycki, takie cudo zdołał spłodzić, a co złośliwsi opowiadali, że to nie był wcale on, ale jakiś przyjezdny piękniś, co wyglądał jak ten polski pisarz, ten Hłasko, co swego czasu we wsi pomieszkiwał, a potem, jednego dnia zniknął.
A ona - we wsi najpiękniejsza - nieważne zresztą, jak się na świecie znalazła, a raczej, przez kogo, bo że ze swojej matki się zrodziła, to było ogólnie wiadomo Tylko co do ojca plotki krążyły, ale zainteresowany się nie przejmował, bo wiadomo – z zazdrości mówią, a tylko czasem komu w knajpie w zęby dał, jak mu się za dużo naprzykrzać zaczynał.
A ona? Ona co mogła? Jak podrosła, jak zaczęła dojrzewać, jak jej włosy zjaśniały, jak te łany zboża na polu, tuż przed żniwami, jak jej piersi zaczęły pęcznieć, jak jabłka na jesień, to się wszystkie chłopaki we wsi za nią oglądać zaczęli, a nawet starym chłopom, co już dzieci w jej wieku po domu biegały, też się zdarzało spojrzeć. A ona? Jak to dziewczyna, uśmiechała się figlarnie, rozmarzonym wzrokiem wodziła po chmurach i zwykle to udawała, że nic nie zauważa, że jej to wcale, a wcale nie obchodzi, że się na nią tak gapią, choć obchodziło ją, a jakże ją obchodziło. Wszyscy wiedzieli we wsi, że ona chłopców lubi i ją lubią równie, więc niejeden ją gdzieś po ciemku, w stodole obmacywał, niejeden ją za piersi łapał, zanim się jeszcze dobrze rozwinęły i napęczniały, niejeden wsuwał jej rękę pod tą właśnie sukienkę, w której teraz na twoim progu stoi.
I nic, ani słowa nie mówi, jakby jej ktoś usta klajstrem zapchał, tylko patrzy tymi swoimi wielkimi, migdałowymi oczami, tym powłóczystym spojrzeniem. Próbuje nawet kokieteryjnie zatrzepotać rzęsami, ale przy zlepionych łzami i rozmazanym tuszem nijak jej to nie wychodzi.
I na ciebie już to nie działa. Kiedyś… kiedyś to by cię raziło, jak piorunem, jakby tak na ciebie spojrzała, jakby tak spróbowała do ciebie właśnie zatrzepotać rzęsami; raziło by cię, nawet, jakby nie wyszło. Ale ty już mądrzejszy jesteś, jak wtedy. Już nie jesteś ten dzieciak w przykrótkich portkach, usmarowanych błotem i w ubłoconych butach, już nie jesteś ten smarkacz, co patrzył za nią tęsknie, pociągając zasmarkanym nosem. Już nie jest z ciebie ten gówniarz, co listy i wiersze miłosne pisywał do niej na lekcjach, zasłaniając kartkę szmacianym piórnikiem, a potem, pełnym werwy głosem odczytywał te perory na łące nad rzeką, sam dla siebie, za towarzystwo mając jedynie żaby i kryjące się po krzakach wodne ptactwo.
Ha, niby na ciebie nie działa, co? Więc dlaczego ją do domu wpuszczasz? Czemu odsuwasz się od drzwi; bez słowa, bo bez słowa, ale jednak robiąc jej miejsce, by weszła? Niby już na ciebie nie robi wrażenia, a jednak…

Zapalasz papierosa, usiadłszy przy kuchennym stole, nakrytym białą ceratą i patrzysz to na nią, to na walające się po stole okruszyny, to na rosnący słupek popiołu. A ona siedzi naprzeciw ciebie, ręce złożywszy na udach, niewinnie, oczy spuściwszy z pokorą w podłogę, pochyliwszy głowę, aż jej kosmyk opadł i twarz opuchniętą po części zasłonił. I tak siedzicie, w milczeniu, w ciszy przerywanej tylko rzężeniem starego zegara, stojącego w kącie.
Kiedy kończysz papierosa, ona nagle podnosi głowę i spojrzawszy na ciebie tymi podpuchniętymi, ale jak kiedyś migdałowymi oczami, pyta:
To mogę zostać?
Zamierasz; ręka ci nad popielniczką zawisa bezwładnie i czujesz, jakby ktoś czas zatrzymał, a tobie jednemu świadomość tego została. Ale to był moment, krótki, jak tchnienie, jak powiew wiatru w lipcowe południe. I nic nie mówisz. Wzruszasz tylko ramionami, jakby cię to wszystko nie tyczyło, jakby ci było obojętne, czy zostanie, czy pójdzie. Więc została.
Ona też już nic nie mówi, tylko od stołu się podnosi, oburącz chwyta pękatą walizkę i zaczyna ją ciągnąć do pokoju. Ty zapalasz kolejnego papierosa. Nie wiesz, co innego możesz zrobić.

Jesteś zły, kiedy widzisz, że zajęła łóżko po matce. To już cztery lata, jak zmarła, cztery lata, jak łóżka tego nikt nie zaścielił, jak trwało tak bezczynnie, okryte brązową narzutą, nietknięte, nietykalne, nieprzemijające. A teraz błysnęło znów bielą pościeli, zapachniało lawendą od kulek na mole, wepchniętych niedbale w fałdy pierzyny. Znów powraca do życia, wyrwane z zapomnienia, na jakie je zesłałeś.

Twój dom nie jest duży, nie możesz jej dać osobnego pokoju, choćbyś i nawet chciał, a nie mówisz, że chciałeś. Ale pokój jest tylko jeden. Duży, choć zagracony, sąsiaduje z wąskim korytarzykiem, a po przeciwnej stronie kuchnia i mała łazienka. Żadne luksusy, ale ty nigdy nie potrzebowałeś luksusów. A ona? Jak będzie chcieć, przywyknie. To nie ty ją w końcu zapraszałeś…
W kącie pokoju stoi lakierowany stolik z telewizorem, obok regał z książkami i twoje, zawalone papierami biurko; w drugim końcu dwa łóżka, jedno twoje, a drugie to matczyne, teraz zajęte przez nią. Pomiędzy łóżkami szafa, stara, ze skrzypiącymi drzwiami i pachnącą kurzem, prawie pusta, bo co było ci potrzeba? Dwa garnitury – w jednym chodzisz do pracy, w drugim na wesela i pogrzeby; częściej na pogrzeby, bo na wesela mało kto cię zapraszał; kilka koszul, dwie pary niebieskich jeansów, dwa ciepłe swetry. W kącie półki upchnięte skarpetki i bielizna.
Teraz, kiedy zaglądasz do szafy, jest inaczej. Jej sukienki, trzy zaledwie, stare i zniszczone, ale jednak kolorowe, pachnące wielkim światem, pachnące obcością… i nią zarazem. Jakieś jeansy, modnie przecierane, choć też już nie pierwszej świetności. Kilka bluzek, sweter, wynaciągany już mocno i wciśnięta w drugi kąt półki bielizna. Ubrań dotykasz, badasz palcami fakturę materiału, badasz ich miękkość, ich szorstkość, samą ich obecność. Ale nie myślcie sobie. Bielizny nie ośmieliłeś się dotknąć.

Jesteś nauczycielem w podstawówce. Uczysz polskiego, a raczej starasz się uczyć, starasz się wpajać wiedzę o pięknie naszej rodzimej literatury tym wszystkim wiejskim dzieciakom, z których wiele ma problemy, by cokolwiek płynnie przeczytać. Starasz się zaszczepić w nich wiedzę i miłość do wszystkich tych Mickiewiczów, Słowackich, Krasińskich i Kochanowskich, jakich wydało nasze płodne literacko plemię przez kilkanaście wieków swojego istnienia, ale nijak ci to nie wychodzi. W tych dzieciakach bowiem silniej zakorzeniona jest miłość do telewizji, cały horyzont ich marzeń wypełnia odległy brzeg ociekającej bogactwem Szmaragdowej Wyspy, po które i one wyciągną kiedyś ręce, jak tylko jakoś uda im się ukończyć wymagane szkoły.
Dlatego ty sam już nie wierzysz w sens tego, co robisz, a to przecież jest najgorsze, co może być – tak nie wierzyć w swoje własne działanie. A ty nie wierzysz i robisz to, co musisz, nawet nie dziwiąc się tym dzieciom, że cię nie słuchają, że nawet jak, coś usłyszą, to nie wierzą twoim słowom. Jak one mają wierzyć, skoro ty sam już w nie nie wierzysz?
Jednak żyć z czegoś trzeba, więc codziennie, oprócz sobót i niedziel oraz świąt, ferii i wakacji chodzisz do szkoły na wymaganą ilość godzin – jakbyś był uczniem, musisz ściśle przestrzegać rozkładu zajęć - i opowiadasz wciąż to samo, bezbarwnym beznamiętnym głosem, czasem zastanawiając się, kto bardziej niecierpliwie czeka na ten przenikliwy, terkoczący dźwięk, oznajmiający amnestię – ty, czy one?
Przypominając sobie Siłaczkę, tę słynną, nieubłaganą w swym dążeniu do celu bohaterkę zastanawiasz się, skąd bierze się miedzy wami taką przepaść, skoro ty także pragnąłeś taki być, jeszcze parę lat temu, jeszcze zanim zdołałeś skończyć studia, zanim zdążyłeś zdać te niezliczone egzaminy, kolejno zabijające w tobie miłość do literatury. Byliście w tym samym wieku, ty i Joanna Brzozowska, a ona zdolna była nauczaniu życie poświęcić, i to dosłownie, a ty byłeś zdolny do czego? Tylko udawać nauczanie, by przeżyć, bo przecież nic, tak naprawdę, nie umiałeś innego robić.
Teraz, mając lat dwadzieścia sześć, od dwóch lat już będąc zaliczanym do nauczycielskiego gremium, zdążyłeś zatracić wszelkie nauczycielskie przymioty, a więc co będzie za lat dziesięć? Za trzydzieści. Nie chcesz o tym nawet myśleć.
Bolesne jest wiedzieć, że zatraciło się gdzieś sens życia.

Nie wiesz, czy jej pojawienie się, to był jakiś znak, jakiś omen, cos co uczyniło cię albo pomazańcem bożym, albo wyklętą ofiarą diabła. Daleki jesteś od dopatrywania się w tym wszystkim jakiegoś dopustu bożego, jakiejś kary, czy też nagrody, albo czegokolwiek innego, dużo chętniej składasz to na karb przypadku, dziwnego splotu okoliczności Ale fakt jest faktem, że jej przybycie zapoczątkowało zmiany. Wszystko stało się inne, a zaczęło się to, kiedy stanęła na twoim progu, w tej przykrótkiej już teraz sukience z plamami po kawie, z posiniaczona twarzą i tuszem do rzęs sklejonym w maleńkie grudki przez kapiące jej z oczu łzy.
Wtedy to się zaczęło, a ty nie mogłeś zrobić nic innego, jak zrobiłeś wtedy, nie mogłeś nic innego, jak cofnąć się o krok, by weszła. I mimo wszystko, mimo tego, co się później stało, nie żałujesz. Nie żałowałeś ani chwili, wtedy, nie żałujesz teraz i masz nadzieję kiedyś też nie żałować. A jak będzie - czas pokaże.

Andzia głupia nie była i dlatego wiedziała aż nazbyt dobrze, że jak tylko się będzie na wiosce po dyskotekach obłapiać z chłopakami, to daleko nie zajdzie, a najdalej z jednym z nich do ołtarza, podpierając bolące od rosnącego z każdym dniem brzuszka plecy. Wiedziała więc, że jedyną dla niej szansą to wyrwać się w wielki świat, w ten świat, co go w telewizji pokazywali i do którego prostą drogą miejski pekaes mógł zabrać, jak się tylko bilet kupi. Albo inaczej z kierowcą należność ureguluje.
Ale Andzia, jak głupia nie była, tak też nie była mądra przesadnie, a bardziej naiwna i nie pomyślała o tym, że to co w telewizji pokazują, to nie do końca musi być prawdą.
Pamiętasz, jak znikła. Pamiętasz to dobrze, bo wtedy, po raz pierwszy w życiu się upiłeś. Upiłeś się z rozpaczy, po ukochanej, która odeszła. Byłeś młody, byłeś głupi, z głową pełną marzeń i wyobrażeń literackich bohaterów. Byłeś jak Giaur, co rzucił się w bezdenną przepaść śmierci, choć ty osobiście nigdzie się nie rzucałeś, bardziej zataczałeś, rzygając, jak kot. Ale wtedy, kieliszek za kieliszkiem coraz bardziej pijany, coraz bardziej, samemu sobie zdawałeś się Giaurem, albo i Kordianem, albo też nawet, w przypływie szlacheckiego animuszu Jackiem Soplicą, albo i tysiącem innych postaci z klasycznych dzieł literatury, które tyle miały wspólnego z rzeczywistością, ile twój zapał do picia z umiejętnościami.
Dostałeś wtedy lanie, takie, że, przysłowiowo, przez tydzień nie mogłeś siąść na tyłku, ale potem siąść musiałeś bo przyszła matura, zaraz potem egzaminy na studia, które zdać zdałeś – nie ma co mówić – z jedną z wyższych lokat. I więcej już nie piłeś, bo na samą myśl o alkoholu ciągnęło cię na wymioty. Na studiach okrzyknęli cię szybko kujonem, bo wszystko chciałeś umieć, wszystko wiedzieć - i w dużej mierze ci się to udawało – a na akademiku, w tym maleńkim pokoiku, w którym trzech się was gnieździć miało, a zwykle gnieździło się trzy, cztery razy więcej, szybko okrzyknięto cię dziwolągiem, wybrykiem natury i innymi jeszcze epitetami, bo kto to widział, być na studiach i nie pić! I może dzięki temu udało ci się te studia skończyć, mimo, że wiarę w sens straciłeś po pierwszej sesji. Wielu twoich kompanów z tamtych czasów nie skończyło studiów, nie tyle dlatego, że stracili zapał, bo go nigdy nie mieli, ale przez to, że większość czasu poza i w trakcie wykładów zajmowało im picie, podrywanie dziewczyn, przypalanie skrętów i dyskoteki, wypełnione hałaśliwą, wrzaskliwą muzyką, kolorowym światłem i zapachem spoconych, [podnieconych ciał. Ty nie piłeś, w ramach głupio rozumianej pokuty po utracie swej miłości, co przeszło ci pod koniec studiów i przeżyłeś jeden, krótki i nie można powiedzieć, że zbyt płomienny romans z dziewczyną, która nazywała się Weronika. Nazwiska już sobie teraz nie przypomnisz, nie jest zresztą ważne, jako ze cała rzecz trwała około miesiąca, a ta sam byłeś dla niej bardziej zabawką, niż partnerem, bardziej wypełnieniem czasu, zanim się trafi ktoś ciekawszy, takim samarytańskim ukłonem w stronę biedaka, który na żadne szczęście nie może w życiu liczyć. Ale trwało to prawie miesiąc, więc powinieneś był o tym wspomnieć, prawda?
A poza tym? Poza tym to dochowałeś wierności swojej Andzi, która zawsze lubiła chłopców i z wieloma – byle nie ze mną – obmacywała się w miejscach różnych i nie do końca do tego stosownych, a koniec końców uciekła z domu w wielki świat, mając lat dziewiętnaście, głębokie przeświadczenie o swej urodzie i niewiele ponad to. Co się z nią działo? Nikt nie wiedział, znikła, ot, tak, nagle i wszyscy szeptali, dość głośno zresztą, ze jak nic musiała do burdelu trafić, albo na ulicę, bo co ona innego robić mogła? I choć zawsze cię to mierziło, to co mogłeś powiedzieć przeciw temu? Co mógł powiedzieć ktokolwiek? Ojciec w krótkim czasie wyklął córkę, i szeroko w knajpie narozpowiadał, że „ta latawica to nie z jego krwi była, a tak w ogóle, to wcale jej nie było”. A matka? Popłakiwała nocami jeszcze dość długo, ale w końcu i jej przeszło, bo Andzia jedynaczką nie była i pozostałymi dziećmi ktoś się zająć musiał.
I czas mijał, ty po studiach powróciłeś tam, gdzie żyłeś wcześniej, do jedynego miejsca, gdzie potrafiłeś żyć, a o Andzi już niewielu tu pamiętało. ty chyba najdłużej wypatrywałeś jej powrotu, co było z twojej strony naiwnością największą, bo co myślałeś? Jakby nawet miała wrócić, to do ciebie by przyszła? Do ciebie, którego zawsze miała w pogardzie, jeśli nawet na ciebie spojrzała, co rzadko się zdarzało?
A jednak do ciebie przyszła, do ciebie właśnie, a nie do tych, z którymi się obłapiała, nie do tych, do których robiła maślane oczy, nie do rodziców nawet, ale do ciebie właśnie, który przez tyle miesięcy młodzieńczych śnił o niej i do niej wzdychał, a potem, przez tyle lat jeszcze, gdzieś w głębi duszy zachował miejsce nie tyle dla niej, co dla jej wyobrażenia, co dla ideału, który sam sobie wysnuł i nadał mu jej twarz.

***
Czemu przyjechałaś? – pytasz kilka dni po jej zjawieniu się na twoim progu. W końcu musiałeś zapytać, w końcu chciałeś wiedzieć, jaka jest prawda. Wzrusza ramionami, patrząc na ciebie beznamiętnym spojrzeniem.
A nie chciałeś zawsze, żebym przyjechała? – pyta przekornie.
Wysupłujesz z paczki jednego papierosa i zapalasz. Aromatyczny dym wypełnia ci płuca, a kiedy go wypuszczasz, unosi się błękitnymi kłębami pod sufit. Obserwujesz go z przyjemnością.
I nie odpowiadasz. Bo co masz niby powiedzieć? Chciałeś, zawsze chciałeś, żeby przyjechała, ma rację. Ale to teraz jest „kiedyś”, w latach młodości, kiedy marzyłeś o niej każdego dnia i później, na studiach, kiedy wierzyłeś, że w końcu ją spotkasz, ot tak, po prostu, na ulicy i wszystko zaczniecie od nowa, jak zupełnie obcy ludzie, jakbyście się nigdy nie znali. Ale teraz? Czy jest jeszcze w tobie to „zawsze”, które tak długo w sobie kiedyś pielęgnowałeś?
Wychodzisz z pokoju, nie mówiąc słowa, ścigany jej smutnym spojrzeniem, czujnym jak u szczutego nagonką zwierzęcia.

***
Wie pan, drogi kolego, o co mi chodzi – dyrektor mówi to z tak znaczącą miną i tak stanowczo, że prawie można uwierzyć, że ma rację. Ale jednak nie ma. Ty przecież nie wiesz, o co chodzi dyrektorowi. I jeszcze przez chwilę nie zdajesz sobie sprawy, ale kiedy dyrektor zaczyna mówić dalej, domyślasz się.
Ludzie mówią… chodzą plotki, że… wie pan… - podejmuje kolejną próbę dyrektor. Boi się to powiedzieć i chce, byś ty powiedział to za niego. Jakby to, który to wypowie na głos miało jakiekolwiek znaczenie. Jakby wyartykułowane słowa miały utrwalić ten fakt, jak chemiczne odczynniki utrwalają zdjęcie na papierze. A przecież to nie tak.
Chodzi o nią, prawda?
Właśnie! – dyrektor odchyla się w fotelu, zasłaniając pokaźny brzuch rękoma, jakby go chronił, jakby spodziewał się ataku. Podświadoma reakcja obronna, myślisz. A przecież ty nikogo nie zamierzasz bić. Nigdy nikogo nie uderzyłeś.
Ale… ja dalej nie rozumiem… Co ona ma z tym wspólnego…?
Wie pan… - wchodzi mu w słowo dyrektor – Rozmawiajmy, jak ludzie dorośli. Ja nie wnikam, absolutnie nie wnikam w pana życie osobiste – szczerzy zęby w uśmiechu – że tak można powiedzieć, nie zaglądam panu do łóżka, rozumie pan, no, ale pan jest nauczycielem, pan ma kontakt z dziećmi… no wiec wie pan…
Nie, nie wiem! – odwarkujesz. Budzi się w tobie złość, jakaś wściekłość rośnie kulą w żołądku i pcha się do góry, coraz wyżej i wyżej, aż do gardła. Przełykasz ślinę pod srogim spojrzeniem dyrektora.
Niech pan nie udaje! – w głosie zwierzchnika brzmi nieskrywana irytacja – To, że pan trzyma w domu dziwkę, to pańska osobista sprawa; jako obywatela. To co pan z nią robi, też! Ale pan jest ciało pedagogiczne i tu nie ma miejsca na dziwki. A w mojej szkole nie ma miejsca na dziwkarzy, rozumie pan wreszcie? Nie ma miejsca!
Nie wiesz do końca, jak to się stało. Nie wiesz, kiedy. Ocknąłeś się z amoku dopiero na korytarzu, pozostawiając w gabinecie samego dyrektora z krwawiącym nosem.
I straciłeś pracę. Dyscyplinarnie. A przecież nigdy nikogo nie uderzyłeś. Dotychczas.
Wzruszasz ramionami na tę myśl. Bywa. Jest ci to wszystko dziwnie obojętne, dziwnie nieważne. Jakby to wszystko, co było twoim życiem dotychczas, nic dla ciebie już nie znaczyło. Albo jakbyś z siebie zrzucił jakiś ciężar, jakieś brzemię, od którego właśnie uwolniłeś swoje barki. Jakby Syzyf zrzucił właśnie kamień i zszedł ze zbocza.
Czy ja go uderzyłem za to, że nazwał mnie dziwkarzem, myślisz, czy za to, że ją nazwał dziwką?
Sam nie wiesz na pewno. Jedyna rzecz, jakiej jesteś pewien, to fakt, że nie tyle ona i jej pojawienie się powoduje to, co robisz, to, że świadomie niszczysz całe swoje dotychczasowe życie. To tylko motyw, tylko jakiś impuls, który pchnął cię do działania, zapoczątkował łańcuch zdarzeń, którego już nie sposób przerwać. Wiesz, że tak do końca to nie przez nią i nie dla niej – to, co robisz. To dla ciebie, bo już nie możesz i nie chcesz tak żyć, jak dotychczas żyłeś – udając kogoś innego, niż jesteś.
Wychodzisz ze szkoły, zasłuchany w echo własnych kroków odbijających się echem od ścian korytarza. Kątem oka zauważasz woźnego, który schował się do swego kantorka, zanim się tam zbliżasz, chyba tylko po to, by nie powiedzieć – jak zawsze dotychczas – dzień dobry.
Mijasz drzwi do kantorka bez słowa. To przecież nie jest ważne, czy cieć ci mówi „dzień dobry”, czy się z tobą wita, poda rękę, prawda? To wcale nie jest ważne.

***

- Wszystko jest historią o kobietach - mówi Józek Morańda, a to filozoficzne stwierdzenie brzmi niezwykle wyniośle w zadymionym wnętrzu wiejskiej knajpy „Złoty Antałek”, gdzie leją cienkie piwo, z pewnością chrzczone wodą i tanie wino rozlewa się pod stołami, kiedy barmanka, udobruchana komplementem – fałszywym z definicji – udaje, że wierzy w niego i nie zauważa tego małego przestępstwa, które się pod blatem stolika odbywa.
Siedzisz pomiędzy Józkiem, a Włodkiem Kowalikiem przy lepkim blacie baru, oparłszy o niego łokcie; zawieszeni sennie wszyscy trzej, jakby żaden nic nie miał do zrobienia, jakby żaden nie miał jakiegokolwiek celu, żadnego sensu nie widział, nic już nie oczekiwał, ani niczego nie pragnął i tylko sączycie cienkie piwo, wolno wietrzejące w kuflach, a ty z nimi, po raz pierwszy chyba, bo to i jeden z nielicznych razów, kiedy zaszedłeś do jakiejkolwiek knajpy, a już z pewnością pierwszy, kiedy wstąpiłeś do tej mordowni wiejskiej, w której nigdy wcześniej nie miałeś powodu czegokolwiek szukać.
Teraz jednak jesteś tu właśnie, osnuty wstążkami dymu śmierdzących papierosów, jakie palili inni, upchanego w sztywnych bibułkach tytoniowego siana, gryzącego gardło i wyciskającego łzy z oczu. Tytoniu dla twardszych, niż twoje, gardeł, dla mocniejszych, bardziej hartowanych płuc. Czekasz. Sam nie wiesz, na co czekasz, ale trwasz, z tej prostej przyczyny, że nie masz właśnie pojęcia, co mógłbyś zrobić i czekasz, czekasz cierpliwie na fakt jakiegoś zdarzenia, które pokaże jakikolwiek trop świeży, wskaże jakikolwiek ślad, jakąś ścieżynę w gęstwinie, która coraz bardziej się wokół ciebie zaciska, zacieśnia, otaczając go szpalerem nie do przebycia. A musisz znaleźć jakieś wyjście. Jeśli jakiekolwiek jest. Wiesz przecież, że życie to nie książki i są sytuacje, z których wyjścia po prostu nie ma, a czasem nawet jeśli jest, to żadne dobre i lepiej, by w ogóle go nie było.
Nie martw się, kolego – Włodek klepie cię w plecy – Niech sobie i będzie dziwką, jak tobie to nic nie robi. A to w końcu pod twoim dachem się nie…
Nie powinien był tego mówić. Wiesz, że nie zdawał sobie sprawy z tego, jak ty to odbierzesz, ale i tak nie powinien był tego mówić. Wiesz, że to błąd, ale właśnie znalazłeś wyjście, uderzając Włodka w twarz, na odlew, ściskanym w dłoni kuflem. Szkło pęka z suchym trzaskiem, raniąc cię w dłoń i wbijając się ostrymi odłamkami w ogorzałą twarz Włodka.
Czujesz krew ściekającą ci po nadgarstku do rękawa, a przed oczami migają ci białe plamy. Ktoś łapie cię za kołnierz i unosi, jakbyś nic nie ważył, a potem otrzymujesz silny cios w policzek. Dziwne, jak później pomyślałeś, że kość nie pękła. Czujesz słodkawy smak krwi na ustach, krwi buchającej z rozbitego nosa, z rozciętej wargi. Ten ktoś, kto cię trzyma – pewnie jest to Morańda, bo kto by inny, jak on był najbliżej – zanosi cię dosłownie do wyjścia, mamrocząc jakieś przekleństwa, a potem budzisz się w kałuży błota, brudny, obolały, z zaschniętymi strugami krwi na twarzy. Wleczesz się do domu, gdzie czeka ona, w jakiś sposób współwinna tych ran na twojej twarzy, tych strupów zaschniętej krwi. Ale wiesz, że i tak sam jesteś sobie winien, bo ty tak wybrałeś, ty a nie ktokolwiek inny. Czeka w samej koszuli nocnej, siedzi na krześle kuchennym z podkurczonymi nogami, z gazetą w dłoni, wciąż wyglądając przez okno, czy nie wracasz. Kiedy do ciebie podbiega, odpychasz ją, ale znów próbuje, łapiąc cię za ręce, na krześle, na swoim miejscu sadzając i próbując opatrzyć rany, obetrzeć zaschniętą krew z twojej twarzy.
Co ci się stało? – pyta – Coś ty zrobił?
W knajpie byłem – wzruszasz niedbale ramionami, jakby to wszystko wyjaśniało i , co najdziwniejsze, wyjaśnia, a przynajmniej dla niej wszystko staje się jasne, bo w jej oczach zaszkliły się łzy i jakoś tak na ciebie patrzy, że boli cię serce.
Głupiś… o mnie się biłeś… o mnie… ty… a co ja… co ja watra, żeby się o mnie bić… - i głaszcze cię po głowie, jakby to miało ukoić nie tylko twój ból, ale i jej, ten, co jest jeszcze gorszy od twojego, bo siedzi gdzieś tam, głęboko, obrastając duszę ciężkim brzemieniem sumienia.
I w jakiś sposób to spojrzenie goi, przynajmniej ten ból nie fizyczny, ten, co łamie duszę i serce na pół, a nie ten, co jutro już wykwitnie siniakami na twojej twarzy, otaczając fioletowym wiankiem piekące blizny.
Potem znajduje w łazience wodę utlenioną i przemywa krwawiące miejsca, obciera delikatnie krew z twojej twarzy, a robi to z taką czułością, jakbyś był jej kochankiem, a nie kimś obcym prawie, kimś zupełnie obcym. I kochankiem jej stajesz się jeszcze tej nocy, wpijając się nagle w jej usta, słodkie obietnicą rozkoszy i ty też chcesz to, co inni mieli za pieniądze ty też chcesz, za ten dach, co jej dałeś i to wszystko, nawet za tę bójkę, za to że broniłeś jej honoru, choć ona już sama dawno ten honor sprzedała. Ale teraz to się nie liczy, bo wiesz, że pragniesz tylko tego, nieważne już nawet, za co i dlaczego, byle tu i teraz. I najpierw opiera się, jakby tak po prostu, z wdzięczności, czy z jakiegokolwiek innego uczucia było inaczej, trudniej, jak za pieniądze, ale potem otwiera się dla ciebie, i jest inaczej, zupełnie inaczej niż z nimi wszystkimi, bo z tobą jest nie dla pieniędzy, ale dla miłości, choć chyba obydwoje sami jeszcze nie jesteście tego pewni, choć sami jeszcze nie rozumiecie, co się między wami dzieje. Teraz, w tej chwili grają za was wasze ciała, wasza skłębiona plątanina rąk i nóg i ust i oczu. Wasze spocone skóry ocierające się o siebie, tarzające się w zmiętej pościeli, rozgrywające ten najbardziej intymny akt w sztuce ludzkich relacji.

Rano, kiedy się budzisz, leżysz sam, a łóżko po jej stronie jest zimne. Przez skórę czujesz to, co mogło się stać; choć nie wiesz, jak, ale czujesz. I nie rozumiesz, czemu tak postąpiła. Ubierasz się szybko, ignorując obmywający ciało chłód poranka, nawet go nie dostrzegając. Wybiegasz z domu, nie zamykając drzwi, biegniesz na przystanek PKS-u, jakby cię ktoś gonił. I co chwilę oglądasz się przez ramię, jakbyś to nie ty gonił, ale był ściganym. Jakbyś był lisem, który tuż, tuż, za plecami wietrzy zapach nagonki, za którym wlecze się nieubłaganie wycie sfory. Kiedy dobiegasz, już prawie nie masz tchu, jesteś czerwony na twarzy, skronie rozsadza ci puls, z trudem łapiesz oddech, czując bolesne kłucie w piersi. Ale ona tam jest. O krok od ciebie. Na wyciągniecie ręki.
Stoi i patrzy na ciebie, z mieszaniną smutku i zaskoczenia na twarzy.
Czemu… czemu uciekłaś? – pytasz, z trudem artykułując słowa, prze wyschnięte gardło. Tak, jakby one same nie chciały być wypowiedziane, jakby się wzbraniały. A ona lekko wzrusza ramionami i patrzy gdzieś w przestrzeń, za nitką drogi, wycinającą pośród pól szarą bliznę. W oddali majaczy rozklekotana, pordzewiała buda autobusu, tocząca się leniwie w waszym kierunku.
Całe życie uciekam. Zresztą… po co miałam zostać? Kto by mnie chciał… taką… A ja? – pytasz, oparłszy dłonie na udach, i opuszczając głowę, by móc ustać na nogach, powoli odzyskując siły. Patrzysz na nią spod zmrużonych oczu, w kącikach ust czujesz słony smak potu, pieką wargi. Spogląda na ciebie, jakbyś ją swym pytaniem zaskoczył, jakby nie tego się spodziewała. Uśmiecha się, ale w tym uśmiechu jest jakaś gorycz.
Tak… ty jeden się o mnie biłeś, a nie mnie… ale to jest problem, bo ty potrzebujesz kogoś innego. Jesteś za dobry, bym mogła cię mieć. Ty powinieneś mieć kogoś lepszego.
Autobus z chrzęstem żwiru pod kołami wtacza się na przystanek. Pachnie smarem, benzyną, rozgrzaną gumą.
Ona podnosi walizkę i postępuje krok w stronę otwartych drzwi pojazdu. Łapiesz ją za rękę.
Kierowca zerka, niby to obojętnie, ale kilkoro pasażerów spogląda całkiem nie ukradkowo. Rozpoznajesz kilku miejscowych. Będzie we wsi sensacja. Nauczyciel za dziwkami goni. Cóż, teraz, to już były nauczyciel, myślisz. Nieważne.
To na co ja się o ciebie biłem? Żebyś ty… żebyś ty teraz ot tak, pojechała sobie? A to co wczoraj… to nic nie znaczy? Dla ciebie, dla mnie? Ja cały swój świat tymi pięściami dla ciebie rozwaliłem, a ty ot tak, po prostu, jakby nigdy nic…? – unosisz ręce przed jej twarz, zacisnąwszy pięści, jakby skargę do samego nieba wnosząc, jakbyś samemu Bogu chciał pięścią pogrozić
A co ja mam zrobić?! – odwraca się do ciebie, a w oczach szklą się jej łzy – Co ja mogę? Mnie nawet własna rodzina wyklęła, we wsi to nawet nie mogę do sklepu iść, by ze mnie nie szydzili, palcami nie wytykali. Wiem, głupia byłam. Ale swoje już wycierpiałam, za tę głupotę. Ulica szybko uczy mądrości głupią wiejską dziewczynę. Mnie przynajmniej nauczyło… Teraz co? Całe życie w tej wiosce mi każą pokutować? A i sam mówisz, że tyś przeze mnie cały swój świat rozwalił. I po co ci to było? Po coś mnie wtedy do domu wpuszczał?!
Chodź – ciągniesz ją ku sobie, odsuwając od autobusu i zatrzaskując jego drzwi. Klamka odskakuje z jękiem, jakby była zmęczona, ale przejęta całą sytuacją.
A ona płacze, płacze już na całego, kryjąc twarz w twoim ramieniu. Autobus odjeżdża, powolnie, ociężale, jakby z wahaniem, jakby nie wiedział, czy to naprawdę już trzeba jechać, nie zobaczywszy do końca całej sceny. A wy stoicie tak, obydwoje, jedno bardziej samotne, niż drugie i oczekujecie, że ktoś, choćby to drugie da wam rozwiązanie, choćby coś podpowie. A jak nie to drugie to może ktoś inny. Jakiś obcy przechodzień, może rosnące nieopodal drzewo, może wiatr wyszepcze coś do ucha, a może sam Bóg, podszepnie poprzez wiatr?
I, jak na złość, nikt nic nie mówi, nikt nie szepcze, nawet wiatr ucichł i nie szeleści liśćmi, nie szumi, milczy Bóg. Wy stoicie, wtuleni w siebie nawzajem, niepewni tego, co będzie dalej, niepewni siebie samych. Czy jesteście na tyle silni, czy wytrwacie, ale skłonni, desperacko skłonni do próby, do tej najważniejszej próby bycia razem, na przekór wszystkiemu. Bo dosłownie na przekór wszystkiemu będziecie musieli razem być.
Kocham cię – szepczesz nagle do niej i dopiero, kiedy sam słyszysz te słowa, ciche, ulotne, prawie bezgłośne, dopiero wtedy sam uświadamiasz sobie ich znaczenie i spostrzegasz, że były w tobie od samego początku, że to przez nie się wszystko stało, choć ty byłeś ślepy i sam nie potrafiłeś ich w sobie dostrzec, a nawet teraz, kiedy już je widzisz, to nie chcesz… nie możesz w nie uwierzyć.
Co teraz z wami będzie? Tego nie wiecie wy sami, nie wie tego nikt inny. Będzie jakoś, myślicie, bo jakoś zawsze musi być. A jak będzie naprawdę? To czas pokaże, a kiedyś wiatr opowie jakiemuś wędrowcowi, który usiądzie tutaj, na tym przystanku, na tej ławce drewnianej, robiąc przerwę w swej wiecznej podróży zwanej życiem.
I ściany będą szeptać o tym, co widziały i o tym, czego się w plotkach niezliczonych od ludzi nasłuchały. I liście będą szeptać to, co im wiatr w swych opowieściach przyniesie. Ale to będzie ,kiedyś. Teraz ani ty, ani ona, ani nawet ściany, czy liście, czy sam wiatr nie wiecie, co będzie. Może tylko Bóg, gdzieś tam, gdzie jest to jego miejsce, może tylko on wie? A może i to nie? Może on nawet zostawił to na karb was samych? W końcu, jak to sami zaczęliście, sami to skończcie. W ten, czy też inny sposób.


15 08 2006 – 22 04 2007

Dla Mojej Słodkiej Eriu

Rzeszów, Podwisłocze






o c e ń     u t w ó r

Niestety, tylko zalogowani użytkownicy mogą oceniać utwory.

s t a t y s t y k a

śr. ocen : 0.00
il. ocen : 0
il. odsłon : 2450
il. komentarzy : 0
linii : 120
słów : 5898
znaków : 30549
data dodania : 2008-01-29

k o m e n t a r z e

Brak komentarzy.

d o d a j    k o m e n t a r z

Niestety, tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.



p o l e c a m y

o    s e r w i s i e