FanFiction.pl wiersze poezja serwis poetycko - literacki

u t w ó r


kategoria : Proza / Fikcja / Inna



Trędowaci

a u t o r :    nuadu


w s t ę p :   

to historia wyobcowania, historia niezrozumienia. historia z pozoru fikcyjna, ale jakże prawdziwa



u t w ó r :








Trędowaci






- Aniu, ja umieram - powiedział to tak spokojnie, jakby mówił o czymś błahym, mało znaczącym dla kogokolwiek, a na pewno dla mnie, czy dla niego. I pamiętam, że gdy to mówił, nie patrzył na mnie. Siedział na łóżku oparty plecami o ścianę i wpatrywał się tępo w stojący naprzeciwko regał z książkami. Dopiero po chwili na mnie spojrzał. Skwitował niedbałym, zawadiackim uśmiechem wyraz mojej twarzy, na której szok mieszał się z przerażeniem i drżącym już w gotowości do płaczu kącikiem ust. Potem znów odwrócił wzrok, by powiedzieć regałowi:
Pomyślałem, że powinienem ci to powiedzieć. Rozumiesz?

***

Niewiele więcej pamiętam z tej sceny. Prawdę mówiąc tylko to, ten moment, kiedy to powiedział. Nie pamiętam późniejszych wylanych łez, moich krzyków, naszych kłótni, kiedy obydwoje musieliśmy rozładować kotłujące się w nas napięcie. To wszystko jest dla mnie jak sen; tylko czarne plamy poprzerywane urywkami obrazów, strzępkami słów. Nic więcej, z najważniejszego okresu mojego dotychczasowego życia. Tylko jeszcze jego opowieść. Swoboda, z jaką mówił. Tak, jakby już przyzwyczaił się do myśli, że umiera. Jakby powtórzył to sobie w myślach tyle razy, że stało się to dla niego faktem już wręcz dokonanym. Choć być może tak naprawdę było?. Pomyślcie, jak się czuje człowiek, który na każdym kroku słyszy wyrok śmierci. Najpierw od lekarzy, potem rodziny, która opłakuje go, jakby już odszedł, próbuje pocieszać zalewając się łzami? Słyszącego od znajomych i przyjaciół zatroskane słowa pociechy, krzyżujące się ze spojrzeniami pełnymi goryczy i niemego godzenia się z faktami? Człowieka, który w każdej chwili samotności, w domu, na ulicy, w tramwaju, widzi w wyobraźni zegar, odliczający czas do końca? Zegar, którego odliczania nie zagłuszy żadna muzyka, żadne słowa, poklepywania po plecach i współczujące uśmiechy?
Jak musi się czuć ktoś, na widok kogo ludzie cofają się o krok, jakby zobaczyli ducha, potem uśmiechają się przepraszająco za swą naturalność, którą nazywają chwilami słabości, a potem pytających grzecznie i uprzejmie : co słychać? Jak zdrowie? i za wszelką cenę unikają podania ręki?
Ja nie chcę sobie tego nawet wyobrażać. On musiał z tym żyć.

***

Nieważne, co czytacie w mądrych książkach, co wam wpajają na lekcjach, lub słyszycie w telewizji. W naszym kraju nie ma tolerancji. Nie ma zrozumienia, nie ma świadomości, czym jest AIDS. Nie wiem, jak jest gdzie indziej, ale u nas tego nie ma. Żyję tu i wiem, jak jest.
Ludzie się boją. Boją się, bo nie rozumieją choroby, nie potrafią się postawić w sytuacji człowieka chorego, nie umieją współczuć i dla tego współczucia poświęcić coś z siebie. Ich lęki tkwią głęboko, zakorzenione w podświadomości, potęgowane przez niedoinformowanie i regulowane przez odruchy instynktu przetrwania. To wszystko powoduje, że nie zjedzą z tego talerza, z którego jadł chory, nie podadzą mu ręki na ulicy, będą gwałtownie odsuwać się, kiedy zakaszle. Będą się izolować od niego, albo prędzej jego od siebie, rzucając go na pastwę tej przeraźliwej samotności, zapominając, że on już jest samotny, osaczony przez śmierć, którą z trudem może od siebie odwlec, ale nie uchronić się przed nią. Ludzie nie potrafią się przemóc i podać dłoni. Ich strach, wyimaginowane lęki paraliżują ich powodując, że budują wokół takiego człowieka mur. Mur strachu, pogardy, odrzucenia. Przyczepiają mu łatkę narkomana, bo tak jest najłatwiej i od razu, na wstępie spisują na straty.
Ale to przecież nie ich wina, prawda? Ludzie już po prostu tacy są. I nic tego nie zmieni.


***

Naprawdę go kochałam. Od śmierci rodziców był praktycznie jedyną bliską mi osobą. Nasz związek trwał ponad pięć lat i trwa nadal, aż do końca. Końca, który zbliża się coraz większymi krokami, choć staramy się o tym nie myśleć i czasem, na kilka drobnych chwil nam się to udaje. Rozmowa, o której wspomniałam miała miejsce ponad pół roku temu. Kiedy dziś sobie to przypominam, znów budzę w sobie ten stary ból, do którego już zdążyłam się przyzwyczaić. Kiedy piszę te słowa, starając się jak najwierniej przytoczyć jego historię, łzy orzą głębokie bruzdy na moich policzkach. Dokładnie tak, jak tamtego dnia i wiele razy później. Ale muszę to napisać muszę przekazać światu prawdę. Pokazać, jak jeden głupi błąd może zmarnować życie i uświadomić, że cena, jaką się płaci, jest dostatecznie wysoka, by oni nie musieli dodawać swego odrzucenia i pogardy. Robię to dla przestrogi. Robię to dla niego. I chyba tak naprawdę robię to dla siebie. By jakoś sobie z tym poradzić. Z tym, z czym poradzić sobie nie można. W żaden sposób.

***

AIDS jest wywoływany ludzkim wirusem braku odporności, czyli HIV. Jednak sami nosiciele HIV często nawet nie chorują, tylko u małej części rozwija się AIDS. Do lutego 1991 roku WHO otrzymała zgłoszenia o 323 378 przypadkach zachorowania na AIDS. 323 378; tylko do ’91. Prognozuje się, że do 2000 roku liczba zachorowań sięgnie 5-20 milionów .
Ale ja nie piszę ani o AIDS, ani o wszystkich zarażonych. Piszę o jednym człowieku, którego znam, z którym żyję i którego kocham.
Nie wiem, czy sama jestem zarażona. Nie robię testów, choć może powinnam? Ale na razie wolę nie wiedzieć. Nie ma w mym życiu nikogo, kogo mogłabym zarazić w czasie stosunku, a innych możliwości w mym przypadku raczej nie ma. Nie biorę narkotyków, a w dowodzie wpisałam możliwość mego zarażenia wirusem HIV, tuż pod grupą krwi. To wyklucza przypadkowe zarażenie kogokolwiek w przypadku transfuzji po wypadku. Co więcej mogę zrobić? Przeprowadzić testy? I, być może, podpisać swój wyrok śmierci? Uświadomić go sobie? Sprawić by stał się namacalny, realny, jak świat wokół mnie?
Nie chcę. Nie mogę. Nawet nie jestem w stanie w tej chwili tego zrobić.
Nie wiem, co zrobię, kiedy on umrze, a u mnie pojawią się pierwsze oznaki choroby. Myślałam o samobójstwie, ale sądzę, że braknie mi odwagi. Choć dawno tego nie robiłam, zaczęłam się modlić. Ale do kościoła nie chodzę. Nie mogłabym znieść tych oskarżycielsko - litościwych spojrzeń ludzi, z których większość mnie zna, mieszkańcy jednej parafii, jednego bloku, jednej klatki. Każdy z nich wie, że żyję z chorym na AIDS. A to tak, jakbym sama była chora i zarażała wirusem, tak jak można zarażać grypą. Albo jeszcze gorzej.
Niektórzy czasem jeszcze się odezwą, choć odsuwają w kolejce w sklepie, choćby o ten jeden mały kroczek, ale zawsze. A inni nawet zabronili swoim dzieciom mówić mi „dzień dobry”. Jakbym była trędowata. Ale do wszystkiego się można przyzwyczaić; on ciągle mi to powtarza, a jest w tym naprawdę dobry. W przyzwyczajaniu się. Więc uczę się od niego tej najtrudniejszej ze sztuk. Sztuki akceptowania własnej śmierci. On często mówi jeszcze, że najważniejsze, to nie dać się osaczyć; przez nich, którzy nic nie potrafią zrozumieć. Wtedy będzie można dożyć końca po ludzku i godnie umrzeć. A to jest przecież ważne, prawda?

Orle Gniazdo, styczeń 2004






o c e ń     u t w ó r

Niestety, tylko zalogowani użytkownicy mogą oceniać utwory.

s t a t y s t y k a

śr. ocen : 0.00
il. ocen : 0
il. odsłon : 2508
il. komentarzy : 0
linii : 44
słów : 1327
znaków : 6950
data dodania : 2008-01-29

k o m e n t a r z e

Brak komentarzy.

d o d a j    k o m e n t a r z

Niestety, tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.



p o l e c a m y

o    s e r w i s i e