FanFiction.pl wiersze poezja serwis poetycko - literacki

u t w ó r


kategoria : / /



Naruto-Liberator || Rozdział 1

a u t o r :    chimashirose


w s t ę p :   

Wiesz, czym jest yaoi? Znasz anime "Naruto" i uważasz, że niektóre męskie postacie powinny być w związku z innymi, również męskimi postaciami? A może po prostu nudzisz się i masz ochotę poczytać o ludziach borykających się z apokalipsą zombie tak bardzo, że jesteś wstanie przymknąć oko na gejowski wątek, który się pojawi? Jeśli tak, to jest to miejsce idealne dla Ciebie. Postaram się jak tylko mogę, żeby Cię zaciekawić.

(Akcja opowiadania toczy się w alternatywnym, stworzonym przeze mnie świecie. Nie musisz znać anime, z którego zapożyczyłam postacie, aby połapać się w fabule)



u t w ó r :

Nie jestem w stanie zliczyć upadków, które zaliczyłem po drodze. Ubrane miałem spodenki sięgające przed kolano, a więc nie posiadałem nawet najmniejszej ochrony – czułem, jak po moich kolanach spływa ciepła ciecz. Spojrzałem w dół i ujrzałem strumienie krwi pokrywające moje nogi. Bólu jednak nadal nie czułem – całe moje ciało zdawało się być czymś oddzielnym, nie mającym ze mną nic wspólnego, czy też mechanizmem, umożliwiającym mi poruszanie się bez najmniejszego wkładu mojej świadomości; nawet zmęczenia nie czułem. Po prostu biegłem, próbowałem uciekać. Oczy nadal przesłaniały mi łzy. Bałem się. Chciałem zrozumieć to, co się wydarzyło, albo najlepiej obudzić się z tą kojącą pewnością, że to wszystko było tylko jednym z głupich snów, koszmarem, po którym nie pozostanie nic więcej, niż rozwiane wspomnienia.
Zatrzymałem się na chwilę, próbując zorientować się mniej więcej gdzie się aktualnie znajduję. Otóż biegłem przed siebie, byle znaleźć się jak najdalej od domku mojej babci. Od miejsca tamtego potwornego wydarzenia. W dzieciństwie często spacerowałem po okolicy i, choć zmieniło się od tamtego czasu kilka rzeczy, potrafiłem się odnaleźć nie zastanawiając się długo. Tak było i tym razem. Skierowałem się do pobliskiego sklepu, planując wezwać pomocy.
Kilkadziesiąt sekund później byłem już pod jego drzwiami. Wszedłem do środka, rozejrzałem się. Nie zauważyłem nikogo. Czyżby sklep stał pusty? Właściciel zostawił go ot tak, nie obawiając się złodziejów? Przystanąłem na moment i wstrzymałem oddech, by usłyszeć nawet najdrobniejszy dźwięk.
… Usłyszałem coś. Czy to było… mlaskanie?
Wsłuchałem się uważniej. Dźwięk dobiegał zza lady sprzedawcy. Powoli ruszyłem w tamtą stronę, dźwięk nasilał się im bliżej byłem jego źródła. Ostrożnie wychyliłem się za ladę, po raz kolejny wstrzymując oddech.
Nagle poczułem gwałtowny przypływ mdłości. Ledwo je pohamowałem. Za ladą była dwójka ludzi. Jeden z nich, sprzedawca, leżał na ziemi w kałuży krwi, wokół niego pełno było dziwnych, obrzydliwie wyglądających kształtów, co zapewne było szczątkami tego, co każdy z nas skrywa w środku. Nad sprzedawcą pochylał się inny człowiek. Nie mogłem w to uwierzyć, ale on… on go jadł.
Po woli skierowałem się do wyjścia, pilnując, by moje kroki brzmiały jak najciszej. Zwymiotowałem gdy tylko zamknąłem za sobą drzwi. Pozbierałem się jednak szybko do kupy i próbowałem uciekać dalej. Moje nogi odmawiały jednak posłuszeństwa. Nie potrafiłem nad nimi zapanować. Uginały się, a każdy kolejny krok był trudniejszy od poprzedniego.
- Co tutaj się, kurwa, dzieje? – mruknąłem sam do siebie, czując, że do oczu po raz kolejny napływają mi łzy. – To jakiś chory żart?
Nie miałem pojęcia co teraz powinienem zrobić, dokąd się udać. Zrozpaczony rozglądałem się wokół, szukając pomysłu, jakiegokolwiek koła ratunkowego, którego mógłbym się chwycić. Bałem się zawitać do cudzego domostwa. Co, jeśli spotka mnie tam to samo, co sprzedawcę sklepu, w którym byłem przed chwilą?
- Co począć? – pytałem sam siebie.
W oddali ujrzałem przystanek autobusowy. Tak jest. Tego potrzebowałem. Pójdę tam, poczekam na autobus i wrócę do domu, ucieknę od tego koszmaru.
Moje ciało protestowało, jednak udało mi się je zmusić do odrobiny wysiłku. Wmawiałem sobie, że już niedługo ten horror się skończy. Niedługo wybudzę się z postanowieniem, iż nie tknę więcej żadnego syfu o zombie czy też innych potworach. Nie mam zamiaru tego powtarzać.
Padłem na kolana kiedy tylko doszedłem na miejsce. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo się pokaleczyłem podczas tejże ucieczki. Ból uderzał nieprzyjemnymi seriami, zupełnie jak fale przypływu, raz cofające się, a raz nacierające ze zdwojoną siłą.
Spojrzałem na siebie. Cały byłem ubrudzony, zakurzony. Jeśli nawet jakiś autobus będzie przejeżdżał tą trasą, wątpię, by się dla mnie zatrzymał. Wyglądam jak bezdomny. Nie mam nawet żadnych pieniędzy przy sobie. Nie zabrałem też telefonu.
- Cholera! – krzyknąłem, i uderzyłem pięścią w szybkę przystanku. Ta rozsypała się, kalecząc dodatkowo moją dłoń. Syknąłem z bólu, przyciskając do siebie zranioną rękę i gratulując sobie w duchu swej głupoty.
Przez chwilę siedziałem w ciszy, dokładnie analizując wszystko to, co wydarzyło się tego dnia. Następnie jednak wybuchnąłem gwałtownym płaczem. To mnie przerosło. Miałem dosyć, naprawdę dosyć. Dlaczego to wszystko musiało się wydarzyć?
Nie mam pojęcia ile czasu płakałem z bezradności.
W pewnym momencie zauważyłem jakiś ruch niedaleko mnie. Zerknąłem w tamtą stronę i moje serce gwałtownie przyspieszyło, a ciało sparaliżował strach. To jeden z nich. Mężczyzna. Jego oczy pozbawione były jakiegokolwiek wyrazu, zmierzał ku mnie powoli, kulejąc. Jego noga była zraniona, i to głęboko. Mógłbym przysiąc, że dostrzegłem odsłonięty kawałek kości. Jego ubrania były brudne i przesiąknięte zakrzepniętą krwią.
Chciałem rzucić się do ucieczki, ale moje ciało było sztywne. Nie potrafiłem się ruszyć, a on był coraz bliżej. Z ust płynęły mu strużki śliny. To było potworne.
Zamknąłem mocno oczy, dłońmi zasłoniłem uszy i zwinąłem się w kłębek.
- Nie, nie chcę. Nie… proszę, odejdź. Nie… – mamrotałem sam do siebie urywanym szeptem.
Nagle do mych uszu, mimo, iż mocno zaciskałem na nich dłonie, dobiegł huk wystrzału. Ktoś strzelał z broni palnej. W tym samym momencie na moją twarz chlusnęło coś ciepłego. Otworzyłem oczy, przerażony. Potwór, który zmierzał w moją stronę teraz leżał obok mnie, a pod nim rosła kałuża krwi.
Uniosłem się na przedramionach, pragnąc dowiedzieć się, kto w niego strzelił. Ujrzałem szarowłosego mężczyznę. Na pierwszy rzut oka trzydziestolatek. Wszystko oprócz fryzury sugerowało, że bardzo dbał o siebie; wysportowaną sylwetkę podkreślał obcisły podkoszulek, odsłaniający umięśnione ramiona. W dłoni trzymał pistolet. Nie wątpiłem, że to on zabił tamtego człowieka.
Podszedł do mnie i wyciągnął w moją stronę rękę. Nie zareagowałem od razu – wpatrywałem się w niego tylko otępiałym wzrokiem. Kiedy w końcu dotarło do mnie to, co się właśnie wydarzyło, cofnąłem się gwałtownie, odpychając się nogami od powierzchni i raniąc przedramiona o beton.
- Z… Zabiłeś go – wydusiłem z siebie w końcu. – Zabiłeś człowieka.
Nieznajomy uniósł w górę prawą brew.
- Czy on wyglądał, jakby miał coś wspólnego z człowieczeństwem? – zapytał. – Uratowałem ci dupę, a ty śmiesz mnie jeszcze nazywać mordercą?
Wykrzywił usta w pewnym specyficznym grymasie, który mógł być złośliwym uśmiechem, podszedł do mnie bliżej, pochylił się i podniósł mnie z ziemi, jakbym był jedynie małą, nie ważącą nic kukiełką.
- Nie doczekasz się żadnego autobusu. Chodź ze mną jeśli nie chcesz zostać zjedzony – rzucił, wyprzedzając mnie. Patrzyłem, jak oddala się ode mnie. Zerknąłem jeszcze raz na człowieka, którego postrzelił. Ogarnęły mnie pewne wątpliwości. Co by było, gdyby ów nieznajomy się nie pojawił? A co, jeżeli jest jedynie psychopatą i jedyne, co spotka mnie u jego boku to śmierć?
Uznałem jednak, że wioska ta nie jest bezpiecznym miejscem dla mnie; że wolę być postrzelony niż zjadany żywcem. Bez dalszego namysłu ruszyłem za nim. Wiedziałem, że jeśli tu zostanę, stanie się to, co zapowiedział. Zostanę pożarty. Uznałem, że szarowłosy jest tym, czego szukałem. Jest moim kołem ratunkowym. Miałem tylko nadzieję, że się nie zawiodę.
Poprowadził mnie do ciemnego samochodu terenowego, stojącego na uboczu pod osłoną drzew. Wyobraziłem sobie minę policjantów po dostrzeżeniu tego jakże dziwnego miejsca parkingowego. Z pewnością nie obyłoby się bez mandatu.
Otworzył tylne drzwi i rzucił mi kawałek szmatki. W ostatniej chwili wyciągnąłem dłonie by go złapać. Spojrzałem na niego zdziwiony, jednak zanim udało mi się cokolwiek z siebie wyrzucić, ten wyjaśnił krótko:
- Twarz masz we krwi. Wytrzyj ją.
Zupełnie o tym zapomniałem! W chwili postrzału krew mojego niedoszłego mordercy chlusnęła mi na twarz… i ubranie, co dostrzegłem dopiero teraz. Świadomość tego sprawiła, że po raz kolejny poczułem silne mdłości. Udało mi się je jednak pohamować. Szybkim ruchem wytarłem twarz i szyję. Następnie podałem ścierkę mężczyźnie.
- Po co mi to dajesz? – zapytał, uśmiechając się po raz kolejny w ten specyficzny, nieprzyjemny sposób. – Wywal to.
Tak też zrobiłem.
Zaśmiał się cicho i zajął miejsce kierowcy w samochodzie. Patrzyłem na niego otumaniony. Ten spojrzał na mnie zdziwiony i opuścił szybę.
- Wsiadasz czy nie?
Jęknąłem cicho i niemal w biegu okrążyłem pojazd, zajmując miejsce obok niego.
- P…przepraszam – wyjąkałem cicho, niemal szeptem, sięgając po pasy. Zapiąłem je.
Nieznajomy zaśmiał się cicho.
- Słodki jesteś – rzucił, patrząc chwilę w moją stronę. Nie miałem odwagi odwrócić się, by nasze spojrzenia się spotkały. – I całkiem ładny swoją drogą.
Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałem nawet co mógłbym powiedzieć. Poczułem się niezręcznie.
Zaśmiał się raz jeszcze, po czym się przedstawił, uruchamiając samochód.
- Hatake Kakashi.
- Uzumaki Naruto – odparłem niepewnie.

Podczas podróży nie zamieniliśmy ze sobą praktycznie żadnego słowa. Obserwowałem w milczeniu drogę, którą pokonujemy, starając się nie myśleć o wydarzeniach z dnia dzisiejszego. Kilka razy zerknąłem mimowolnie w lusterko, a wtedy nasze spojrzenia się spotykały. Za każdym razem odwracałem wzrok błyskawicznie, zawstydzony. Zauważyłem coś, co wcześniej jakimś cudem umknęło mojej uwadze. Mężczyzna miał bliznę na lewej części twarzy: pionowo ciągnęła się od jego brwi aż po policzek. Nie zapytałem go jednak o nią i jej pochodzenie.
W końcu wjechaliśmy do jakiegoś miasteczka. Zdałem sobie sprawę z tego, że po drodze nie minęliśmy żadnego człowieka. Miasteczko to również nie wydawało się kipieć życiem.
- Co tu się dzieje? – zapytałem.
- Te skurwiele zjadają każdego, kogo napotkają na drodze – odparł. – Ludzie stąd dzielą się na trzy grupy. Martwych, zjadających, oraz niewychylających się ze swoich mieszkań, w obawie przed zostaniem zeżartym.
Pokiwałem głową. Czułem, że krew stopniowo wydaje się opuszczać moją twarz. Domyśliłem się, że jestem w tej chwili blady jak nieboszczyk. Byłem przerażony i stopniowo traciłem nadzieję, iż ten koszmar okaże się być jedynie złym snem.
Pan Kakashi nacisnął guziczek pilota, który, nie wiadomo kiedy, znalazł się w jego dłoni. Dostrzegłem, że brama posiadłości znajdującej się tuż obok otwiera się, a zaraz za nią garaż. Wjechaliśmy do środka.
- Wysiadaj – rzucił w moją stronę. Tak też zrobiłem. Zaczekałem na niego i ruszyłem za nim. Poprowadził mnie do drzwi domu. Zauważyłem, że okna znajdujące się na parterze były czymś przykryte od wewnątrz. Stąd jednak nie mogłem dostrzec czym. Pomyślałem więc, że mężczyzna postanowił zachować ostrożność i zabarykadował je. Podziwiałem to, z jakim spokojem i opanowaniem poruszał się czy mówił. Otworzył drzwi i gestem dłoni zaprosił mnie do środka. Wszedłem niepewnie, pozwalając mu zamknąć za nami drzwi na kilka zamków. Zauważyłem, że drzwi również były czymś obite. To chyba był jakiś metal. Przed nami znajdował się wąski korytarz, na końcu którego dostrzegłem spiralne schody prowadzące w górę. Minęliśmy parę ustawionych naprzeciwko siebie drzwi i weszliśmy na górę. Chciałem zadać kilka pytań, ale zdusiłem je w sobie. Nie chciałem sprawiać zbyt dużo kłopotu, więc pozwoliłem się prowadzić w milczeniu. Na końcu schodów znajdowały się kolejne drzwi. Przeszliśmy przez nie i moim oczom ukazało się niesamowicie zadbane mieszkanie. Zacząłem się zastanawiać, czy ów mężczyzna mieszka z żoną, czy też sam dba o to, by miejsce, które zamieszkuje, było sterylne. Na jego palcu nie dostrzegłem jednak obrączki, a cisza, która zdawała się, paradoksalnie, ranić moje uszy, była kolejnym dowodem na to, że najprawdopodobniej mieszka tutaj sam.
Rozejrzałem się możliwie jak najdyskretniej. Znajdowałem się aktualnie w przedpokoju połączonym z przestronnym salonem, którego stąd nie byłem w stanie dostrzec w całości. Po mojej lewej i prawej stronie znajdowały się drzwi: po prawej dwie pary, po lewej jedna.
- Przydałby Ci się prysznic – stwierdził mężczyzna. Nie mogłem się z nim nie zgodzić.
Wskazał na jedne z drzwi znajdujących się po prawej stronie; te, które dzieliła większa odległość od wejścia. – Tam jest łazienka. W środku jest szafka, a w niej ręczniki. Weź sobie jakiś.
Przytaknąłem bez słowa. Mężczyzna powtórzył mój gest i ruszył w kierunku salonu. Kiedy chwyciłem za klamkę odwrócił się i zawołał:
- Byłbym zapomniał. Czuj się jak u siebie.
Nie odpowiedziałem. Wszedłem jedynie do środka, zamykając za sobą drzwi. Oparłem się o nie by chwilę później opaść na podłogę i poddać się kolejnemu atakowi płaczu.






o c e ń     u t w ó r

Niestety, tylko zalogowani użytkownicy mogą oceniać utwory.

s t a t y s t y k a

śr. ocen : 0.00
il. ocen : 0
il. odsłon : 1225
il. komentarzy : 0
linii : 60
słów : 2433
znaków : 12770
data dodania : 2016-01-17

k o m e n t a r z e

Brak komentarzy.

d o d a j    k o m e n t a r z

Niestety, tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.



p o l e c a m y

o    s e r w i s i e